czwartek, 23 stycznia 2014

Bo oni tacy byli: 

otwierali ten dom dla innych i dzielili się wszystkim.

O tym jaki dom tworzyli wspólnie Państwo Nowosielscy i gdzie najlepiej było schować się przed największym nudziarzem w Podkowie opowiada Elżbieta Modrzewska – Manno, córka Hanny Modrzewskiej Nowosielskiej.
Rozmawia Aga Czarnecka, zdjęcia: archiwum prywatne.



Jak Pachniał Twój dom?

Nie jestem w stanie powiedzieć  jaki to jest zapach, ale został mi do dziś. Nie można tego zapachu przypisać jakiemuś dywanowi, czy innej rzeczy w domu, bo tam praktycznie nic już nie ma, prócz ich ceramik wmontowanych w ściany, ale to jest taki specyficzny zapach, który zawsze panował. To jest ich zapach. Jak wchodzę do domu na Helenowskiej w Podkowie i otwieram drzwi, to czasami mam ochotę powiedzieć jak za dawnych lat: „Mamuśku, Leszku, jestem!”. Może to są trochę i zapachy tych ceramik wypalanych, czy drzwi przez nich malowanych. Tam gdzieś ten zapach cały czas się unosi, jak ich duch, który został w tym domu.



Gdybyś mogła cofnąć się w czasie i przypomnieć sobie najwcześniejsze wspomnienie związane z tym domem, jakie by było?

Kiedy mama dostała spadek po wuju i kupiła tę działkę, dom był już zaprojektowany i jego konstrukcja stała w stanie surowym. Wtedy, w latach 50-tych, to była jedna z pierwszych działek w Podkowie, którą można było kupić. Nie była większa niż 1000 m.kw.
Pamiętam, że wbiegając do tego domu i otwierając drzwi na świeżo wylany taras z betonu, widziałam olbrzymie chwasty, jakieś rośliny, patyki, które były wtedy o wiele większe ode mnie. Pamiętam, że jak wchodziłam w te chaszcze to musiałam się tam przedzierać, bo byłam jeszcze malutka i wszystko było ode mnie większe. To jest moje pierwsze wrażenie w tym domu.



Potem pamiętam pierwszy mostek z brzozy, rododendrony od samego początku, no i te drzewa. Wspaniałe, bardzo wysokie, piękne świerki. Galeria powstała później, chyba w latach 70-tych, a wcześniej był taki pasaż, murek, gdzie wieszali ceramiki abstrakcyjne, które powoli powstawały.

W domu znajduje się dużo elementów zrobionych ręcznie przez Twoją mamę i Leszka: fryzów, ceramiki, malowanych drzwi.

Pamiętam zapach tej farby, oni malowali te drzwi w takie dziwaczne, tańczące postacie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobili w domu był kominek. I na tym kominku się najpierw gotowało herbatę, a później wsadzało porcelanę. Nie było jeszcze kuchni, w związku z tym zaczęli eksperymentować z wypalaniem porcelany w kominku [śmiech], bo nie było nic innego. Nie bardzo wiedzieli jak to robić i to się nie udawało oczywiście na początku, bo elementy były za kruche, dopiero potem zaczęli malować na szkliwionej porcelanie. Pracowali metodą prób i błędów, wiem, że ta porcelana jest dziś w wielu ambasadach polskich.

Wnętrze gabinetu Leszka Nowosielskiego.

Widziałam różnego rodzaju porcelanę, która jest ręcznie malowana.

Wszystko było ręcznie malowane. Wiesz jak to wyglądało? W piwnicy był wybudowane takie jakby pudło, który miało wylot na zewnątrz i to była jedyna ochrona dla nich. Początkowo nie używali nawet maski. Zaczynali od zera, pracując w prowizorycznych warunkach, wszystko powstawało powoli wielkim kosztem. Prószyli tę porcelanę pistoletem równiusieńko, wysychało to przez jakiś dzień, talerz był matowy, czarny, lub taki fioletowy, i później zaczynali rysować. Na tym szkliwie rysowali patykiem. 

Leszek Nowosielski przy pracy. Lata 50-te.
Patykiem?

Cienkim patyczkiem, wykałaczką. To był po prostu zaostrzony żyletką pędzel i oni tym patykiem rysowali kontury postaci, czy inne motywy. Potem tym samym patyczkiem czyściło się te przestrzenie między konturami, jedna obok drugiej. To było takie skrobanie właściwie, wymagało niezwykłej precyzji osoby, która to wykańczała. Praca nieprawdopodobna. Oni sami to robili, a ja im pomagałam, nauczyli mnie tego. Dostawałam 5 zł, to było bardzo dużo pieniędzy wtedy. Nie chcieli, żebym dostawała pieniądze tak po prostu.

Ile miałaś lat?

Może ze 13.

A co się działo jak ręka zadrżała i coś poszło nierówno?

Jak coś poszło nierówno, to trzeba było wszystko zmyć, prószyć farbę od nowa i zaczynać skrobanie od początku.
Na koniec, żeby to było absolutnie czyste, nakładałam watkę na szpikulec patyka i z odrobiną acetonu czyściłam te przestrzenie miedzy jedną figurą a drugą. Czasami te przestrzenie były bardzo malutkie, kilku milimetrowe. Potem to się wypalało w piecu, bo już wtedy był piec w domu. Taki piec na węgiel.

Ten, który jest cały czas w domu?

Nie, ten jest elektryczny i to jest zupełnie inna historia: wygrali Złoty Medal w Grand Palais na Biennale w Paryżu, w latach 70-tych, dostali pieniądze i za nie kupili ten piec. Mam nawet jeszcze instrukcję do tego pieca. Mamusia wszystko zachowywała, miała zawsze wspaniałe archiwum: wszystkie listy, zamówienia na porcelanę, farby, dokumentacja, itd. Oni farby dostawali tez z Australii, bo Leszka brat mieszkał w Australii, i on też przesyłał, co było potrzebne, załatwiał te farby.
Przedtem był piec węglowy- trzeba było dokładnie sprawdzać temperaturę, bo nie daj Boże żeby była za wysoka, albo za niska – wszystko pękało, albo farba zmieniała kolor. Ile razy musieli wyrzucić coś, co nie wyszło! Tłukli to, były straszne straty. No ale te rzeczy się podobały, z czasem zostali zauważeni i zaczęły spływać zamówienia. W tamtych czasach nie było możliwości kupienia jakiegoś oryginalnego produktu polskiego, coś, co można było przekazać na reprezentacyjny prezent. Często różne osobistości państwowe wyjeżdżając, musiały coś mieć na prezent za granicą. Wtedy zamawiano u rodziców wazon, czy jakąś paterę z motywami polskimi, lub o tematyce historycznej. Oni z tego po prostu żyli.
W momencie, kiedy ich sytuacja finansowa się ustabilizowała dzięki tej porcelanie, zaczęli realizować swoja pasję, czyli robić w glinie i tworzyć wielkoformatową ceramikę. Zaczęli tworzyć abstrakcyjne kompozycje i ceramiki tego typu, potem te fryzy historyczne. Oni się pasjonowali historią dosłownie, w swoich pracach niezwykle często podejmowali tematy historyczne. W Podkowie do dziś jest taka duża realizacja „Bitwa pod Grunwaldem” w Bibliotece Miejskiej, wypożyczyłam ją na wystawy w Rzymie i Mediolanie.

Jest też duży fryz z przedstawieniem Auschwitz. Czy rodzice tworząc tę pracę posługiwali się własnymi doświadczeniami?

Oczywiście, że własnymi doświadczeniami, ale to powstało w latach późniejszych, w latach 80-tych. Kiedy człowiek robi się coraz starszy, wtedy wracają wspomnienia. Leszka Maestro, Jan Rubczak, został stracony w Oświęcimiu. Oni w pewnym momencie zaczęli tworzyć ten dramatyczny cykl: Oświęcim, później Katyń. Mama tworzyła te piękne grupy postaci Holokaustu, Leszek robił płaskorzeźby.

Czyli pracowali razem?

Zawsze razem. Razem też tworzyli tematy prac. Dużo rozmawiali, pracowali codziennie gdzieś do godziny 17.00, potem siadali przy herbatce i rozmawiali: „Zobacz Leszek, ja zrobiłam to, muszę zobaczyć co ty zrobiłeś” itd. Mieli osobne stoły, osobne pracownie. Czasami byłam takim pośrednikiem - co wspominam bardzo miło - Leszek mi dawał karteczkę dla mamy (mam je zachowane do dziś) „Zapraszam Szanowna Panią na kawę” i ja chodziłam do pracowni i jej przekazywałam. Gdy on np. tworzył „Bachanalia”, mama też przy tym pracowała, robiła samego Bachusa. Kiedyś odnalazłam nawet taką bardzo wymowną, erotyczną figurkę, której się po mamie nie spodziewałam [śmiech].

Hanna Modrzewska-Nowosielska w ogrodzie.

Jaki to był związek?

Wspaniały, pełen miłości i wzajemnego szacunku. Przeżyli razem 50 lat i rzeczywiście było to wyjątkowe. Leszek uwielbiał moja mamę, ona dzięki niemu żyła w stanie ciągłej adoracji, co mnie z bratem bardzo irytowało. Ja nie poznałam innej kobiety, która by żyła w takiej adoracji. Mieli zawsze o czym rozmawiać razem. Mieli własne życie, własny rytm: rano śniadanko, potem do pracy, po południu herbatka, później mama przygotowywała kanapeczki i szli na telewizję, za rączki się trzymali i oglądali razem telewizję. To było coś naprawdę wspaniałego.



Co twoim zdaniem jest tajemnica takiego związku?

Oni cali czas byli razem, a to przecież nie jest łatwe. Potrafili znaleźć swoje autonomiczne miejsce w jednym obszarze. Byli razem, ale nie siedzieli sobie na głowach. Jedno nie narzucało zdania drugiemu. Słuchali się wzajemnie. Byli absolutnie wolni, każde miało swoje niezależne pole. Studio Leszka było na górze, mama miała swoja przestrzeń na parterze, ale pracowali w jednym domu, spotykali się dopiero po południu i spędzali czas razem: mama robiła jedzenie, stawiali sobie radio pośrodku i razem słuchali. Moim zdaniem sekretem ich związku była niezależność.

Leszek Nowosielski w swojej pracowni.
Gdzie się poznali?

W Warszawie, wydaje mi się, że podczas wykonywania jakiejś chałtury. Wtedy, żeby zarobić na to, co się lubiło, trzeba było zarobić wcześniej na życie, no to się robiło te straszne gołębie białe i tak dalej. Nawet jest takie zdjęcie jak pracują nad jakąś okropną chałturą.
Leszek nie był moim ojcem, był ojczymem, ale dla mnie to było tak, jakbym miała dwóch ojców. Był osobą bardzo mi bliską. On mnie traktował jak córkę. Bardzo dużo od niego otrzymałam, był najlepszym przyjacielem.

Hanna Modrzewska i Leszek Nowosielski, Warszawa 1952 r.


Czy mamę i Leszka często odwiedzali goście?

Bardzo często, ale zawsze tylko w soboty i w niedziele. To był dom otwarty. Nigdy nie wiadomo było kto przyjdzie, to była niespodzianka. Oni uwielbiali towarzystwo, zdarzało się, że przyszło mało osób, wtedy było im smutno  [śmiech]. Zawsze w soboty i niedziele ktoś dzwonił do furtki, Leszek wyciągał wtedy nalewki własnej roboty ze swojej piwniczki, których nigdy nie brakowało, mama robiła jedzenie, no i się rozmawiało godzinami. O wszystkim: o tym co się dzieje na akademiach, czy są jakieś nowe nurty, itd. Tam rzeczywiście przychodziło wiele osób.

Hanna i Leszek Nowosielscy.
Zdarzało się, że przychodził jakiś nudziarz?

Oj tak i to było wspaniałe. Ten nudziarz przychodził w niedziele i w lecie można było się przed nim schować w szałasie, który stał w rogu po prawej stronie, mama i Leszek trzymali w nim przyrządy do ceramiki. Tam się ukrywaliśmy z nimi i z bratem. Nudziarz przychodził w okolicach obiadu, dzwonił do drzwi i czekał pod furtką, chodził po ulicy w te i z powrotem, a my z w szałasie po cichu piknik sobie robimy! Potrafił po 5 godzin siedzieć.

W domu jest taki zabawny balkonik bez drzwi, na który nie można się dostać.

Historia tego balkoniku polega na tym, że powstał jako element dekoracyjny. Przylegał do pokoju mamusi, która czasami okrakiem przez parapet na niego wychodziła i wtedy Leszek z dołu udawał, że jest Romeo, a ona Julią. I ten balkonik służył tylko do tego.

Widok domu od strony ogrodu. Na piętrze widać słynny balkonik bez drzwi.

Oni byli nieprawdopodobni, zawsze potrafili - były przecież ciężkie sytuacje - śmiać się ze wszystkiego. Np. w Podkowie wiosną podchodziła woda pod dom i to było trudne, bo nie można było np. palić w piecu na ceramikę, co wstrzymywało pracę, a oni zawsze znaleźli sposób, żeby się czymś innym zająć wtedy. Raz przyjeżdżam i widzę, że ta woda jest i nie można pracować, afera, a mama raz, dwa, trzy, poleciała na górę złapała kotka i zrobiła szybko sukieneczkę marynarską, taką niebieską, Leszek wyciągnął taką paterę dużą, do tego wziął jakieś resztki świeczek, posadzili na tym przebranego kotka, no i zrobiliśmy Wianki. Biedny kotek!

Robili też czasami kuligi. Zazwyczaj organizowali je przy okazji prezentowania swoich prac w pracowni. Wtedy nie było galerii, nie było innej możliwości, niż zapraszanie różnych zainteresowanych ludzi osobiście Żeby im umilić pobyt robili bigos, zamawiali chłopa z sankami i jechali na kulig. Mama szyła takie specjalne woreczki dla każdego, w których goście wkładali sobie widelec, talerzyk i kieliszek. Zajeżdżali do domu swoich przyjaciół na kieliszeczek wódki: do doktora Lipińskiego, architekta Romana z Otrębus, i innych. A potem się jechało do lasu i tam był bigos, Leszek miał własnoręcznie zrobioną petardę i sobie puszczali. Wtedy jeszcze były takie czasy, że można to było robić i nikomu nic się nie działo, dzisiaj to byłoby niemożliwe. A potem się wracało do domu i obowiązkowo trzeba było się przebrać w przygotowany wcześniej kostium i był bal.

I była loteria.

Tak, kiedyś była też loteria na takim balu i główną nagrodą był malusieńki prosiaczek. Oczywiście zgodnie z rodzinną tradycją przygotowałam mu ubranko, kapelusik, sukieneczkę i ten malutki prosiaczek został zaprezentowany publicznie kiedy wyłoniono zwycięzcę. Ale okazało się, że zwycięzca go nie chce zabrać, więc został u mamusi. Ta świnka się bardzo oswoiła i chodziła za mamą jak piesek.
Więc tacy oni byli – bardzo pozytywni. Oczywiście mieli masę kłopotów – to nie były łatwe czasy, ale potrafili w tym wszystkim zachować pogodę ducha.

Ten dom odwiedzało mnóstwo osób, można powiedzieć, że pełnił funkcję galerii.

Tak. Przychodziły nawet szkoły, przyjeżdżali ludzie z całej Polski, a po tym jak dostali złoty medal na Biennale w Paryżu, przyjeżdżali ludzie z Francji i innych części świata. Dzwonili, umawiali się i przyjeżdżali. Bardzo często. Nawet z Japonii, gdzie powędrowała praca "Hiroshima".

Skąd przyszedł pomysł, żeby ponownie uaktywnić ten dom w Podkowie?

Zawsze o tym myślałam, żeby powołać ten dom do życia. Nie chciałabym, żeby to było muzeum, tylko żeby to było miejsce otwarte na ludzi. Żeby można było poczuć ich ducha i styl życia, w jakim prowadzili ten dom. Żeby to był żywy dom, w którym zawsze będziemy o nich pamiętać. Żeby każdy mógł coś z tego miejsca otrzymać. Żeby powstało miejsce spotkań kulturalnych, wymiany myśli, inspiracji.
Bo oni tacy byli, otwierali ten dom dla innych i dzielili się wszystkim.
Mam nadzieję, że uda nam się to osiągnąć.